Opublikowano w kategorii: Bez kategorii

Przyszłość Europy w rękach Czechów

Przyszłość Europy w rękach Czechów

W środowiskach zatroskanych o przyszłość Polski nie milkną komentarze po dokonaniu przez Lecha Kaczyńskiego ratyfikacji traktatu lizbońskiego. 10 października 2009 roku – to dla protestujących przed Pałacem Prezydenckim dzień narodowej zdrady oraz pożegnanie z suwerennością i niepodległością Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

Problem z traktatem lizbońskim nie dotyczy tylko Polski, ale przyszłości całego kontynentu. U progu dwudziestego stulecia Europa była jeszcze dominującym kontynentem w świecie. Stanowiła najbardziej rozwinięty gospodarczo i społecznie region globu. Co piąty mieszkaniec ziemi mieszkał w Europie, a jej potencjał gospodarczy dawał aż 40 procent światowego produktu brutto. Myśl i technologie europejskie określały trendy na całym świecie, a Europa była największym eksporterem cywilizacji i kultury. Zasady moralne, etos wytrwałej pracy, odniesienie do Opatrzności organizowały narody europejskie oraz nadawały sens ludzkiej egzystencji. Lecz już wówczas, w „złotych czasach” fin de siÝcle można było dostrzec działanie podskórnych wód, które podmywały wznoszone z mozołem przez wieki fundamenty europejskiego domu.
Dziś ludność naszego kontynentu stanowi zaledwie 10 procent populacji świata. W Europie rodzi się coraz mniej dzieci, przybywa emigrantów, głównie z krajów islamskich. Unię Europejską cechują zaczerpnięte z korzeni oświeceniowych: totalna ideologizacja wszelkich obszarów życia społecznego, gigantyczny rozrost biurokracji i deficyt demokracji.
Czy wszystko jest już stracone? Dopóki na placu boju pozostaje osamotniony i brutalnie naciskany przez „lizbonoentuzjastów” prezydent Czech Vaclav Klaus oraz brytyjscy konserwatyści, jest jeszcze szansa na zmianę kierunku, w którym podąża Europa. Traktat lizboński jest bowiem lekarstwem gorszym od choroby, która trawi Unię Europejską: nie uzdrowi naszego kontynentu, a jedynie zwiększy problemy.

Landyzacja Europy
W propagandzie euroentuzjastów zazwyczaj się nie mówi, że traktat lizboński oznacza zielone światło dla landyzacji Europy. Sankcjonuje dominację struktur europejskich nad narodowymi, a wszystko to przy pogwałceniu zasad demokracji bezpośredniej. O przyszłości Europejczyków będą decydowali anonimowi eurokraci odpowiadający nie przed wyborcami, ale przed swymi (działającymi zakulisowo) mocodawcami. Traktat potwierdza prymat prawa unijnego nad krajowym, a polskie sądy będą musiały stosować wyroki Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Unia Europejska staje się de facto odrębnym państwem, uzyskuje osobowość prawną z prezydentem oraz ministrem spraw zagranicznych, który otrzyma do dyspozycji bardzo wysoki budżet i pod jego nadzorem będzie pracował nowy europejski korpus dyplomatyczny z placówkami nawet w najdalszych zakątkach świata. Nowa struktura może w imieniu całej Wspólnoty zawierać umowy międzynarodowe. Po zniesieniu prawa weta przez każde państwo członkowskie dominację nad tym tworem uzyskują najsilniejsi, w tym przede wszystkim Berlin.
Traktat oznacza również radykalne osłabienie, prawie o połowę, siły głosu Polski. Zniesienie dotychczasowej instytucji weta otwiera możliwość narzucenia Polsce w każdej dziedzinie rozwiązań nawet ewidentnie sprzecznych z polskim interesem narodowym. Zdaniem mecenasa Stefana Hambury, szczególnie groźny jest punkt 6 art. 48 traktatu lizbońskiego, który pozwala Radzie Europejskiej (na wniosek np. któregokolwiek z państw członkowskich) w ramach uproszczonych procedur zmieniać zapisy trzeciej części traktatu o funkcjonowaniu UE dotyczące wewnętrznych polityk i działań Unii (np. rynek wewnętrzny, rolnictwo i rybołówstwo, usługi, kapitał, płatności itd.). Po ratyfikacji traktatu unijne władze, w których będą dominować Niemcy, nie będą musiały liczyć się z głosem państw członkowskich, ponieważ otrzymają prawo decydowania o zmianach w unijnym systemie bez oglądania się na stanowisko mniej wpływowych państw.
Eurokonstytucja stawia Polskę w niekorzystnej sytuacji wobec roszczeń obywateli niemieckich, co ma kluczowe znaczenie dla statusu Polski Zachodniej i Północnej. Problem z traktatem konstytucyjnym nie polega tylko na tym, że zmieniony zostanie sposób podejmowania decyzji, który tylko w minimalnym stopniu daje nam możliwość wpływania na decyzje w Unii, ale dotyczy sprawy fundamentalnej dla tożsamości i przyszłości Europy. Przypomnijmy, że autorzy konstytucji, pozostając wierni radykalnej tradycji laickiej, odrzucili odwołanie do chrześcijańskich korzeni Europy, do praw narodów czy praw rodziny. To do tradycji laickiej należy przecież gilotyna, a w czasach nam bliższych – łagry i krematoria oraz powołujące się na poparcie rzesz wyborców systemy totalitarne.
Traktat daje Niemcom mającym najwięcej do powiedzenia w Unii uprzywilejowaną pozycję. Dla Niemiec Unia Europejska jest o tyle interesująca, o ile stanie się narzędziem w ich rękach do ekspansji na skalę europejską, ze szczególnym uwzględnieniem Europy Środkowej, tradycyjnie w Berlinie uważanej za strefę niemieckich wpływów. Dlatego Niemcy z taką determinacją i skutecznością doprowadziły do reanimacji eurokonstytucji po szoku wywołanym przez referenda we Francji i w Holandii w 2005 r. i naciskały na Polskę po referendum w Irlandii w 2008 roku. Pozostawiono ponad 90 proc. starych zapisów, ale zmieniono nazwę z „traktatu konstytucyjnego” na „traktat reformujący”, czyli wysadzono świecę bez ruszenia lichtarza.

Trafiła kosa na kamień
Obecnie jeszcze tylko Czechy nie zakończyły procedury ratyfikacyjnej i eurokraci z irytacją czekają na decyzję czeskiego prezydenta Vaclava Klausa, znanego ze swego eurosceptycyzmu. Prezydent Czech od dawna jest znienawidzony przez „europejskie salony”. Ten polityk, założyciel ODS, zna biegle kilka języków, studiował w Pradze, we Włoszech i USA. W latach sześćdziesiątych był też znanym sportowcem, grał w pierwszoligowej drużynie koszykówki. Od 1992 roku do 1997 był premierem, od 2003 roku sprawuje najwyższy urząd nad Wełtawą. Trudno mu zarzucić „oszołomstwo” czy antyeuropejskość.
Uchodzi jednak za eurosceptyka o poglądach konserwatywno-liberalnych. Nie jest przeciwnikiem Unii Europejskiej, ale uważa, że UE powinna powrócić do swych demokratycznych korzeni, a najważniejsze decyzje, takie jak ratyfikacja traktatu lizbońskiego, powinny być podejmowane z poszanowaniem woli większości społeczeństw europejskich, a nie w sposób zakulisowy i antydemokratyczny. Konsekwentnie od lat sprzeciwia się procesowi centralizacji władzy w UE i nadmiernej ingerencji przez instancje europejskie w gospodarkę. Jako liberał gospodarczy nie akceptuje socjalistycznych rozwiązań: centralnego planowania, odgórnego ustalania kwot produkcyjnych, koncesji, licencji, drobiazgowych regulacji administracyjnych. Za najważniejsze wartości, którymi powinna kierować się Europa, Klaus uznaje wolność, suwerenność i demokrację. Uchodzi za zwolennika Europy ojczyzn. Jest też programowym przeciwnikiem przystąpienia Czech do strefy euro, gdyż oznaczałoby to rezygnację z niezależnej polityki monetarnej. Jest człowiekiem, w którym ścierają się sprzeczności. W Polsce stosunkowo niewiele wiadomo o tym, że jest pod urokiem Władimira Putina.
W całej Europie szerokim echem odbiła się słowna napaść na prezydenta Czech, która miała miejsce w Pradze na hradczańskim zamku, 5 grudnia 2008 r. Doszło do niej podczas spotkania z przedstawicielami Parlamentu Europejskiego pod wodzą ówczesnego przewodniczącego PE Hansa-Gerta Poetteringa. Z opublikowanego stenogramu rozmowy wyłaniał się ponury obraz pogardy, chamstwa, poczucia wyższości, braku szacunku dla odmiennych poglądów, zwyczajnej pyskówki ze strony przedstawicieli PE. Szczególnie bezczelny był atak Daniela Cohn-Bendita, niemieckiego eurodeputowanego, który wyjątkowo zajadle atakował prezydenta Czech. W prasie czeskiej został on po tym zdarzeniu porównany do niemieckiego narodowosocjalistycznego zbrodniarza Reinharda Heydricha. Czeski eurodeputowany Vladimír Zelezny, w liście do przewodniczącego PE, Niemca Hansa-Gerta Poetteringa, napisał z oburzeniem: „Protektor Czech i Moraw Reinhard Heydrich mówił takim tonem do czeskiego prezydenta protektoratu Emila Hachy”.
Słowna napaść eurodeputowanych na Vaclava Klausa przyniosła odwrotny do zamierzonego skutek. Zamiast zmiękczyć prezydenta Czech, utwardziła go zgodnie z zasadą – trafiła kosa na kamień. Czesi – podobnie jak Polska, choć w innej skali – tragicznie doświadczyli w XX wieku skutków dwóch totalitaryzmów – narodowego socjalizmu niemieckiego i socjalizmu rosyjskiego w wydaniu stalinowskim i sowieckim. Stąd arbitralne metody ingerowania w wewnętrzne sprawy Republiki Czeskiej przez czynniki zewnętrzne spotykają się z wyjątkowym potępieniem. Trzeba pamiętać, że choć Niemcy nie dali się Czechom poznać od aż tak złej strony jak Polakom, to jednak zajęcie Sudetów w 1938 roku, upokorzenie monachijskie w roku 1938 i sama okupacja wywarły niezatarte piętno na Czechach. Jakby tego było mało, w obecnych Niemczech nadal jest bardzo żywy i politycznie silny posthitlerowski rewizjonizm, którego zwolennicy domagają się od obecnego państwa czeskiego anulowania dekretów prezydenta Eduarda Benesza z lat 1946-1948, na podstawie których z Czech wysiedlono 3 miliony tzw. Niemców sudeckich, oraz wypłacenia gigantycznych odszkodowań.

Plan Klausa
Nieprzejednane stanowisko czeskiego prezydenta wywołuje nerwową reakcję Berlina. Niemcy, co podkreślano w biuletynie „Deutsche Welle”, zarzucają czeskiemu prezydentowi, że celowo opóźnia przyjęcie traktatu lizbońskiego, stawiając coraz to nowe warunki. Nowe argumenty Vaclava Klausa są postrzegane jako gra na zwłokę. Czeski prezydent zażądał przed podpisaniem traktatu reformującego UE specjalnych gwarancji, że traktat nie zdestabilizuje stosunków własnościowych w Republice Czeskiej.
– Wszystko, co dotyczy traktatu, jest już od dawna wynegocjowane. Stawianie nowych warunków na krótko przed zakończeniem procesu ratyfikacyjnego sprawia wrażenie, jakby czeski prezydent chciał ten proces wydłużyć – powiedział poirytowany polityk CSU, Christian Schmidt. Z kolei minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier (SPD) powiedział po podpisaniu traktatu przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, że ma nadzieję, iż „także Czechy umożliwią wreszcie wprowadzenie traktatu w życie”.
Faktycznie, plan Klausa polega na grze na czas. Traktat lizboński został zatwierdzony już przez obie izby czeskiego parlamentu, ale brakuje jeszcze podpisu czeskiej głowy państwa. Czeski prezydent działa wielotorowo. Po pierwsze, oświadczył, że nie ma mowy o podpisaniu traktatu, dopóki Trybunał Konstytucyjny nie rozpatrzy wniosku kilkunastu czeskich senatorów o sprawdzenie zgodności traktatu z czeską Konstytucją, co może Trybunałowi – który jest „niezależny od wszelkich instytucji i polityki” – zająć wiele tygodni. Po drugie, w niedzielę, 11 października, szef kancelarii prezydenta Ladislav Jakl zapowiedział, że Klaus i tak nie podpisze traktatu lizbońskiego, nawet jeśli Trybunał Konstytucyjny odrzuci zastrzeżenia senatorów dotyczące dokumentu.
Po trzecie, Vaclav Kalus twardo domaga się uzupełnienia tekstu traktatu zastrzeżeniem, które ograniczy obowiązywanie Karty Praw Podstawowych wobec Republiki Czeskiej – by wyeliminować groźbę zgłaszania w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości roszczeń majątkowych Niemców wysiedlonych po wojnie. W świetle traktatu jedną z kompetencji Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości będzie badanie zgodności ustroju prawnego poszczególnych państw członkowskich z Kartą Praw Podstawowych. Umożliwi to omijanie czeskich sądów i występowanie do trybunału Unii Europejskiej na przykład z roszczeniami majątkowymi osób wysiedlonych bezpośrednio po drugiej wojnie światowej.
W Pradze podział ról przebiega według schematu „zły” i „dobry” policjant. Prezydent jest tym „złym”, a czeski premier Jan Fischer – „dobrym”, nastawionym kompromisowo i pojednawczo. Szef rządu już wyraził wolę rządu do negocjacji z Brukselą w sprawie Karty Praw Podstawowych. „Po dokładnym rozpatrzeniu wszystkich wewnątrzpolitycznych i związanych z polityką zagraniczną uwarunkowań rząd deklaruje gotowość do przedyskutowania ze swymi europejskimi partnerami możliwego rozwiązania powstałej sytuacji” – oświadczył Jan Fischer i zaproponował, by szczegółowe negocjacje odbyły się w końcu października, podczas najbliższego szczytu UE. Bruksela, jak na razie, odrzuca możliwość takich negocjacji.
Intencją Czechów jest przeciągnięcie w czasie procesu ratyfikacji, tak aby mimo potężnych nacisków dotrwać do kwietnia 2010 roku. Wtedy w Wielkiej Brytanii odbędą się wybory parlamentarne, które – co jest niemal pewne – wygrają konserwatyści. Jeżeli będą u władzy, to zapewne spełnią swe obietnice i przeprowadzą referendum w sprawie traktatu lizbońskiego. David Cameron, lider brytyjskich konserwatystów, zapowiedział wycofanie brytyjskiej ratyfikacji Lizbony i rozpisanie referendum w sprawie traktatu, ale tylko w sytuacji, gdyby proces ratyfikacyjny w całej Unii Europejskiej nie został zakończony.
Takie głosowanie obiecał Brytyjczykom swego czasu lider rządzącej obecnie w Wielkiej Brytanii Partii Pracy, premier Gordon Brown. Laburzyści wycofali się jednak z tego pomysłu, gdy z sondaży wynikało, że zdecydowana większość Wyspiarzy powie „nie” traktatowi lizbońskiemu. Wówczas Brown stwierdził to, co zdecydowana większość europejskich przywódców, którzy uznali, że lizbońska eurokonstytucja jest zwykłą umową międzynarodową i nie wymaga referendum. Tymczasem lider Partii Konserwatywnej David Cameron zaproponował Czechowi grę na cztery ręce: Klaus wstrzymuje wejście w życie traktatu do wiosny, a Brytyjczycy w powszechnym głosowaniu wysyłają ten dokument na śmietnik historii.

Nowy autorytaryzm
Komentatorzy na ogół są zgodni, że w końcu traktat lizboński najprawdopodobniej wejdzie w życie. Używane będą wszelkie metody, przy których szantaż (Czechom już zapowiedziano, że jeśli szybko nie ratyfikują traktatu, to nie będą mieli komisarza) jest środkiem „łagodnej” perswazji. Anglicy zostaną „przekonani”, że referendum to zamach na demokrację i świetlaną przyszłość Europy. Czy jednak Lizbona przyniesie Europie dobre owoce? Nie, bo jest to projekt, który nie tylko ujawnia totalistyczną i antydemokratyczną mentalność aroganckiej eurokracji, która boi się opinii Europejczyków, ale wprowadza ją jako zasadę funkcjonowania nowej Unii Europejskiej.
Problem polega na braku dialogu między decydentami a społeczeństwami europejskimi. Reforma UE ma zostać przeprowadzona na opak. Zamiast zacząć od szerokiej ogólnoeuropejskiej debaty na temat kierunku, w którym ma zmierzać Unia, a następnie – jako wnioski z tej dyskusji – opracować ramy prawne i organizacyjne dla pożądanych zmian, odgórnie narzucono rozwiązania dla ideologicznie przyjętych założeń, o których decyduje wąskie grono eurokratów. Tym sposobem „nowy porządek” jest wprowadzany bez publicznej debaty i społecznej kontroli.
We współczesnym świecie w sposób bardzo przewrotny jest oddalany wpływ ludzi na władzę, przy jednoczesnym stwarzaniu niezwykle sugestywnej iluzji ich współudziału w kreowaniu codzienności. Problemy globalne rozwiązywane są przez ponadnarodowe instytucje, które wymykają się spod demokratycznej kontroli społeczeństw. Decyzje o kluczowym znaczeniu dla milionów ludzi zapadają często anonimowo i w małych zamkniętych gremiach. Zmęczeni codziennością i pochłonięci własnymi sprawami obywatele nabierają przekonania, że i tak na nic nie mają wpływu, i dają przyzwolenie na sprawowanie władzy w sposób zakulisowy.
Przed niebezpieczeństwem związanym z „deficytem demokracji” przestrzegał ceniony w kręgach globalistów, zmarły niedawno Ralf Dahrendorf, znany socjolog i politolog o poglądach liberalnych. Mówił w 2002 roku w jednym z wywiadów: „Decyzje nie zapadają już tam, gdzie zwyczajowo czynił to parlament. Podejmuje się je w odległych, a nawet nieznanych miejscach. Są to być może sale konferencyjne korporacji bądź nieformalne międzynarodowe spotkania liderów (…), które umykają wszelkiej kontroli. (…) Innym powodem jest odseparowanie gry politycznej od życia i trosk większości ludzi. Partie stały się machiną rozdzielania władzy, nie reprezentują już interesów obywateli. Uprawianie polityki utraciło cechę reprezentatywności. Można ją zastąpić sondażami opinii publicznej, a także referendami i plebiscytami. W obu przypadkach parlamenty zdają się zbyteczne. Niebezpieczeństwo, które niesie za sobą ten scenariusz, to wzmocnienie i tak już silnego trendu prowadzącego w stronę nowego autorytaryzmu”.
W „nowym autorytaryzmie” model stosunków społeczno-polityczno-ekonomicznych oraz decyzje o strategicznym znaczeniu zapadają poza instytucjami demokratycznego państwa. Funkcja parlamentu jest sprowadzona do roli kreowania klasy politycznej, która nie „rządzi”, lecz „zarządza”, oraz do rytualnego miejsca „polityki symboli”. Instytucje demokratyczne przestają pełnić funkcję ośrodków suwerennej władzy pochodzącej z mandatu obywateli.

Jan Maria Jackowski

Nasz Dziennik, 20.10.2009