Polityka wschodnia na zakręcie
Relacje polsko-ukraińskie miały stanowić klucz do budowania bezpieczeństwa Polski. Tymczasem przebieg wyborów prezydenckich na Ukrainie skłania do refleksji nad kondycją polskiej polityki wschodniej. Szczególnie w kontekście słabiutkiego wyniku urzędującego prezydenta Wiktora Juszczenki, na którego stawiała znaczna część rządzących Polską, w tym prezydent Lech Kaczyński.
Przejście do drugiej tury wyborów (która odbędzie się 7 lutego) Wiktora Janukowycza i Julii Tymoszenko oraz niecałe 6 procent poparcia dla Wiktora Juszczenki nie było zaskoczeniem. Od wielu miesięcy urzędujący prezydent Ukrainy był powszechnie krytykowany za zdradę ideałów, które wyniosły go na najwyższy urząd, i wiadomo było, że nie ma żadnych szans na reelekcję. Tak samo jak jego poprzednik otaczał się oligarchami i wzmacniał model życia publicznego oparty na niejasnych zakulisowych relacjach świata biznesu i polityki. Ukraina na przestrzeni ostatnich 5 lat to w dalszym ciągu szara strefa w relacjach handlowych z Rosją, bezideowe elity, fasadowa demokracja, dyspozycyjność mediów i wymiaru sprawiedliwości wobec władzy, a także – co dla ludzi najważniejsze – drastyczne obniżenie poziomu życia obywateli.
Ustępujący prezydent Ukrainy gloryfikował ukraińskich faszystów i nacjonalistów odpowiedzialnych za bestialskie ludobójstwo dziesiątek tysięcy Polaków i Żydów. Odznaczanie zbrodniarzy i wznoszenie im pomników było przejawem antypolonizmu i antysemityzmu oraz stało w jawnej sprzeczności z wartościami kultury zachodniej i rzekomą „prozachodniością Juszczenki”. Poza tym przywracanie kultu Bandery było bardzo krytycznie oceniane w środkowej i wschodniej Ukrainie, gdzie dobrze się pamięta, że OUN-UPA kolaborowało z Hitlerem i w imię ideologii „Wielkiej Ukrainy” mordowało również Ukraińców.
Ciasny schematyzm
Pomimo tego, kierownictwo państwa polskiego nie potrafiło reagować na promowanie przez Juszczenkę nazizmu, nie potrafiło też prowadzić elastycznej polityki. Gołym okiem był widoczny brak znajomości postkomunistycznych realiów ukraińskich i naiwne patrzenie na naszego południowo-wschodniego sąsiada. Tak zwane elity tkwiły w infantylnym doktrynerstwie z podziałem na „dobrego”, prozachodniego „pomarańczowego” prezydenta i „złego” – prorosyjskiego przywódcę „niebieskich”, szefa Partii Regionów Wiktora Janukowycza. Gdzieś w środku była Julia Tymoszenko, trochę „dobra”, ale i trochę „zła”. W przeszłości była jedną z ikon „pomarańczowej rewolucji”, ale też i przedstawicielką oligarchii, jako premier, nie potępiła Rosji za jej zaangażowanie w Gruzji, co miało być dowodem na jej prorosyjskość.
Ten ciasny schematyzm, który stał się kanonem relacji polsko-ukraińskich, spowodował, że stracono zdolność do realistycznej oceny sytuacji w Kijowie. Hołdowano euforii i zachwytom nad tryumfem „pomarańczowej rewolucji” i przykładano zachodnie kryteria do państwa zarządzanego w ramach systemu oligarchicznego, a nie demokratycznego. Ignorowano fakt, że obóz „pomarańczowych” już dawno się rozpadł, a prorosyjskość i prozachodniość to na Ukrainie bardzo umowne kategorie. Zarówno Janukowycz, jak i Tymoszenko, jako polityczni realiści, zdają sobie doskonale sprawę, w jakiej sytuacji wobec Moskwy znajduje się Ukraina i że musi umiejętnie poruszać się między Zachodem a Wschodem.
Ukraina na własne życzenie zaprzepaściła szansę na jasne określenie perspektyw swojego wstąpienia do Unii Europejskiej. Nastawiony prorosyjsko Paryż – a szczególnie Berlin! – zablokował proponowaną przez Polskę możliwość przystąpienia Ukrainy do NATO. Unijny program Partnerstwa Wschodniego (powstały przy wydatnym udziale Polski), który zakłada zacieśnienie współpracy z Białorusią, Ukrainą, Mołdawią, Gruzją, Azerbejdżanem oraz Armenią, nie ma szans na spełnienie naszych oczekiwań, ponieważ dominujące w UE Niemcy nie zrobią niczego, co mogłoby godzić w interesy Rosji. Poza tym Ukraina nie jest do końca zainteresowana tą inicjatywą, którą notabene, ostatnio umiejętnie przejmują Litwini.
Tak naprawdę Partnerstwo Wschodnie jest interesującym projektem w aspekcie białoruskim. W tym kraju nie ma aż takich antypolskich resentymentów jak na Ukrainie czy na Litwie. Prezydent Alaksandr Łukaszenka daje wyraźne sygnały, że chciałby zmniejszyć zależność Białorusi od Moskwy, a to z kolei otwierałoby perspektywę dla naszej aktywności. Jednak w naszych relacjach z Białorusią również znaczna część kierownictwa państwa polskiego ulega schematyzmowi i dogmatyzmowi.
Walczymy o proces demokratyzacji na Białorusi, a nie dbamy o nasze narodowe interesy. Inni z kolei (Niemcy, Austriacy, Czesi, Holendrzy, Litwini) pilnują swoich spraw, a terminologii „praw człowieka” używają tylko wówczas, gdy służy to ich interesom. Władze w Mińsku uznały tymczasem, że Polska nie jest potrzebna im do polepszania stosunków z Unią Europejską. I tak tracimy naturalny atut bycia pośrednikiem, co wzmacniałoby Polskę zarówno wobec Wschodu, jak i Zachodu. Efektem ubocznym jest to, że przedstawiciele krytykowanych za łamanie praw człowieka władz białoruskich mogą jeździć do krajów Unii Europejskiej, a przedstawiciele polskiej diaspory są na wniosek władz w Warszawie uznawani jako persona non grata w strefie Schengen.
Czy aksjomaty i przesłanki polskiej polityki wschodniej okazały się iluzoryczne? Czy mamy do czynienia z klęską, czy raczej z sytuacją wymagającą bardzo głębokiej korekty?
Podłoże geopolityczne
Gra toc zy się o bardzo wysoką stawkę. Nas interesuje bezpieczeństwo i odgrywanie podmiotowej roli w regionie. Lecz Europa Środkowo-Wschodnia jest obszarem znacznie szerszej gry geopolitycznej, która toczy się między Rosją i USA, przy pewnym udziale najsilniejszych państw Unii Europejskiej, w tym przede wszystkim Niemiec tradycyjnie zainteresowanych podzieleniem wspólnie z Rosją stref wpływów i utworzenia kondominium na tym obszarze.
Federacja Rosyjska za wszelką cenę dąży do odbudowania swej imperialnej pozycji i stworzenia skonsolidowanej strefy wpływów na terenach tradycyjnie uznawanych za pozostające w moskiewskiej orbicie. Trzeba przyznać, że Rosja mimo kłopotów gospodarczych natrafia obecnie na znakomitą koniunkturę geopolityczną dla realizacji swoich strategicznych celów. Przede wszystkim prezydentem USA jest Barack Obama, a władzę w Ameryce sprawuje ekipa, która w znacznie mniejszym stopniu niż poprzednia interesuje się Europą, a Europą Środkowo-Wschodnią w szczególności. Co więcej, Waszyngton, po fiasku operacji irakijskiej, uwikłany jest w Afganistanie i coraz bardziej potrzebuje Moskwy do swych globalnych rozgrywek. Kilka miesięcy temu głośno było o wycofaniu się USA z wzbudzającej wielki niepokój Rosji budowy tarczy antyrakietowej w Czechach i Polsce. Stało się to za cenę poparcia Moskwy dla Waszyngtonu w amerykańskich naciskach na Iran, by wycofał się z programu atomowego.
Ponadto Waszyngton potrzebuje Moskwy w swoich rozgrywkach z Chinami. Amerykanie nie chcą dopuścić, by niezwykle zasobna w złoża naturalne, ale wyludniona i niedoinwestowana infrastrukturalnie Syberia, znalazła się pod jakąś formą gospodarczej zależności od Pekinu. Po trzecie, następuje wyraźne zacieśnienie współpracy między Berlinem a Moskwą. Wspólnym celem tradycyjnych sojuszników jest wyparcie USA z Europy i podzielenie się wpływami na naszym kontynencie.
Rosja bez jakiejś formy uzależnienia Ukrainy nie jest w pełni supermocarstwem. Chodzi przede wszystkim o polityczną i gospodarczą kontrolę nad pasem od Ukrainy przez Kaukaz do Azji Centralnej. Kto bowiem kontroluje te tereny, ten kontroluje ogromne złoża dwóch strategicznych surowców: ropy i gazu. Dlatego Rosja dzisiejsze niepodległe państwo ukraińskie traktuje jako twór przejściowy i wiadomo, że wszelkimi sposobami będzie dążyła do ponownej kontroli nad Kijowem. Scenariusze mogą być różne. Na razie trudno sobie wyobrazić bezpośrednie włączenie całej Ukrainy do Rosji, ale możliwy jest np. wariant utrzymania fasadowej niepodległości, jednak z taką władzą w Kijowie, która będzie przez Moskwę akceptowana, bo zagwarantuje jej interesy. Niewykluczone też są w przyszłości zabiegi na rzecz podziału Ukrainy na zachodnią i wschodnią.
Rosja w rozgrywce o Kijów ma bardzo wiele atutów. Po pierwsze, posiada kilkuwiekową tradycję dominowania nad Dnieprem. Po drugie, Ukraina ma najdłuższą granicę lądową z Federacją Rosyjską. Po trzecie, gospodarka ukraińska w znacznym stopniu jest uzależniona od dostaw rosyjskiego gazu i ropy naftowej. Po czwarte, na Ukrainie, zwłaszcza w jej środkowej, a szczególnie wschodniej części, zamieszkuje mniejszość rosyjska, a motyw „obrony praw mniejszości” jest ulubionym instrumentem politycznego nacisku Moskwy. Po piąte, na Krymie stacjonuje rosyjska Flota Czarnomorska. Po szóste, większość obywateli Ukrainy nie chce ani integracji z Unią Europejską, ani tym bardziej z NATO.
Gra na kilku fortepianach
Oceniając dotychczasową politykę wschodnią, można dostrzec u niektórych przedstawicieli polskich władz elementy swoistego mesjanizmu „mocarstwowego”. Odbywa się to na bazie odrodzenia przedwojennej idei federalizmu oraz prometeizmu politycznego, czyli ruchu politycznego w okresie II RP zmierzającego do niepodległości państwowej narodów siłą wcielonych w skład ZSRS. Dlatego promowana jest idealistyczna wizja stosunków polsko-ukraińskich, która nie ma odpowiednika po stronie ukraińskiej. Kijów w sprawach polityki energetycznej i w innych ważnych obszarach gospodarczych współpracuje z Moskwą. Szykanowana jest polska mniejszość. Do dziś nie zostały zrealizowane zobowiązania władz państwowych Ukrainy co do polskich miejsc pamięci narodowej.
Oczywiście, że Polska powinna wspierać niepodległościowe dążenia Ukrainy i jej aspiracje do NATO czy Unii Europejskiej. Ale polityka zagraniczna nie może być oparta na oderwanym od realiów dogmatyzmie doktrynalnym i braku alternatywnych scenariuszy. Tak naprawdę nie wiadomo, czy na siłę nie uszczęśliwiamy Ukraińców i nie chcemy dla nich czegoś, czego oni sami nie chcą. Tymczasem przed dwoma laty – między innymi w zamian za cenę, niepewnej zresztą, zgody na rozważenie wejścia Ukrainy do struktur zachodnich – polscy politycy zgodzili się na traktat lizboński ograniczający naszą suwerenność. Czy ta część polskich elit, która ślepo uwielbia Ukrainę, bo jej się wydaje, że jest antyrosyjska, ma jakieś scenariusze awaryjne? Co będzie, jeśli Ukraina dogada się z Rosją, przy znacznym współudziale Niemców, a my będziemy zwasalizowanymi członkami Unii Europejskiej zarządzanej dzięki traktatowi lizbońskiemu w istotnym stopniu przez Berlin?
Ideologizowanie polityki wschodniej jest bardzo groźne. Oznacza bowiem przyzwolenie na recydywę stanowiącego śmiertelne zagrożenie ukraińskiego nacjonalizmu, który objawił już swoje ludobójcze oblicze. Polsce jest potrzebna polityka zagraniczna, która przypominałaby grę na kilku fortepianach i posiadała wielowariantowe scenariusze tej gry. Naszemu krajowi szczególnie powinno zależeć na dobrych stosunkach z Kijowem, ale i z Moskwą, i z Berlinem, jak również na ścisłej współpracy z krajami środkowoeuropejskimi – Czechami, Słowacją i Węgrami. Potrzebne jest partnerstwo z USA oraz zgodna z polską racją stanu polityka europejska polegająca na umiejętnościach poruszania się w Brukseli i wykorzystywania na naszą korzyść sprzecznych interesów krajów członkowskich Unii Europejskiej.
W toczących się zmaganiach Polska powinna się zachowywać szczególnie roztropnie. Nie powinniśmy prężyć muskułów i straszyć Rosji, gdy tak naprawdę nie mamy specjalnych atutów w tej rozgrywce. Emocje i buńczuczne słowa bez pokrycia mogą się nawet podobać w Polsce, ale nie robią absolutnie wrażenia na Moskwie, a nawet jeszcze bardziej pogarszają naszą sytuację. Musimy ostrzegać Rosjan przed stosowaniem metod imperialnych, ale trzeba to robić umiejętnie i prowadzić politykę pragmatyczną, wielotorową, warunkową oraz długookresową. Takie jest nasze położenie geograficzne i nie możemy się na ten fakt obrażać.
Polska nie powinna kierować się sympatiami czy antypatiami personalnymi na Ukrainie. Powinna popierać kraj, który jest naszym odwiecznym sąsiadem, i wielki naród, który ma szansę budować swoją tożsamość. Powinniśmy być, podobnie jak Rosja, gotowi na każdy rozwój sytuacji w Kijowie. Im bardziej będziemy postrzegani jako szczególnie radykalna strona konfliktu, tym więcej za to zapłacimy jako kraj i tym większe koszty poniosą za tę politykę polscy obywatele.
Jan Maria Jackowski
Nasz Dziennik, 03.02.2010