Prawybory
Kampania prezydencka nabiera rumieńców. A to za sprawą zręcznej zagrywki liderów PO, którzy zdecydowali, że kandydat na prezydenta tej partii zostanie wyłoniony w prawyborach. Prawybory to nie tylko znakomite PR-owskie posunięcie na użytek zewnętrzny, adresowane do opinii publicznej, lecz także przemyślany element rozgrywki wewnątrz PO. To kolejny krok na drodze do odzyskiwania pełni kontroli nad strukturą, która rządzi Polską. Od dawna przecież wiadomo, że wewnątrz partii rządzącej nasilają się napięcia. Spekulowano o rozgrywce między premierem a do niedawna wicepremierem Grzegorzem Schetyną. Polityków PO dzielono na stronników jednego albo drugiego. Pod tym kontem analizowano „wybryki” Janusza Palikota.
Po przesileniu związanym z aferą hazardową Grzegorz Schetyna odszedł z rządu i został „zesłany” do Sejmu. Donald Tusk odzyskał pole gry. Nie zasypiał gruszek w popiele, wykonując następny ruch, który polegał na ogłoszeniu, że rezygnuje ze startu w wyborach prezydenckich. W ten sposób premier ustawił się w pozycji arbitra kontrolującego w pełni sytuację. Trzeci krok, czyli prawybory, ma na celu spolaryzowanie i skanalizowanie wewnętrznych napięć. Umiejętnie wyłoniono dwóch kandydatów na kandydata. Zostali oni wybrani w zaciszach gabinetów z grona najbardziej popularnych społecznie polityków PO, a następnie, by opinia publiczna zaakceptowała ich w nowych rolach, niejako samoczynnie namaszczeni przez media.
Prawybory to również znakomite posunięcie socjotechniczne obliczone na pełen dramaturgii spektakl medialny w teatrze demokracji. Obecnie uwaga opinii publicznej jest odciągana od Lecha Kaczyńskiego i od tego, czy prezydent kandyduje, co robi jako głowa państwa i potencjalny kandydat ubiegający się o reelekcję. Mało kto się interesuje ostatnim kongresem PiS, który – nie bez podstaw – w mediach został okrzyknięty jako „nudny” i „bez przełomu”, bo nie pojawiły się na nim nowe pomysły na to, jak partia Jarosława Kaczyńskiego zamierza powrócić do władzy i skutecznie konkurować z PO. Opinia publiczna jest epatowana rywalizacją między Bronisławem Komorowskim a Radosławem Sikorskim i odpowiedzią na pytanie, kto ostatecznie zostanie kandydatem PO w wyborach prezydenckich.
Życie jest jednak bogatsze niż to sobie wyobrażają autorzy politycznych scenariuszy. Radosław Sikorski do prawyborów podszedł bowiem serio i nie chce być traktowany jako sparingpartner Bronisława Komorowskiego. Poza tym cieszy się dużą popularnością w kręgu nowych, młodszych członków PO, którzy w marszałku Sejmu widzą w pewnym sensie pokoleniowego kontynuatora Lecha Kaczyńskiego, polityka o podobnym generacyjnie bagażu doświadczeń i podobnej wizji rzeczywistości. Radosław Sikorski w kręgach młodszych członków PO (a przecież to oni mogą przeważyć szalę prawyborów) jest traktowany jako symbol przełomu pokoleniowego w polskiej polityce i osoba, którą cechuje dynamizm i światowy blichtr. Nie przypadkiem Janusz Palikot, który uchodzi za stronnika marszałka Sejmu, tak zajadle atakuje Sikorskiego. Doskonale zdaje sobie sprawę, że wynik rywalizacji nie jest ostatecznie przesądzony, a nawet jeśli Sikorski przegra, to i tak urośnie do rangi bardzo silnego polityka, który w PO będzie naturalnym liderem posiadającej ogromne wpływy frakcji.
Dla Donalda Tuska Radosław Sikorski jest niewątpliwie lepszym kandydatem na kandydata. W jego wizji, głowa państwa koncentruje się na polityce międzynarodowej, a w sprawach wewnętrznych wspiera rząd. Bronisław Komorowski trochę inaczej stawia akcenty, a poza tym ma silną pozycję w kręgu starych członków PO i w aparacie tej partii. Jego ewentualna prezydentura oznaczałaby podział PO na frakcje: „prezydencką” (duży pałac) i „kanclerską” (mały pałac). Tak już było w czasach Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. Nie przypadkiem zatem – odnosząc się do wypowiedzi Palikota przeciwko Sikorskiemu – Donald Tusk powiedział, że będzie wyrzucał z Platformy za „przekraczanie przyzwoitości”.
Jan Maria Jackowski
Nasz Dzinniek, 13 – 14.03. 2010