Tak rodzi sie terror
Zabójstwo na tle politycznym w łódzkiej siedzibie Prawa i Sprawiedliwości jest tragicznym dowodem na nasilającą się brutalizację w życiu publicznym. Przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele. Jedną z nich jest tzw. wojna polsko-polska, która historycznie zaczęła się 10 listopada 2005 roku od wypowiedzi Donalda Tuska na forum Sejmu o moherowych beretach. Kolejnym powodem jest pogłębiające się od lat zjawisko patologizacji polskiej polityki. Sposób finansowania partii z budżetu doprowadził do zamrożenia sceny politycznej oraz do zamknięcia korporacji zawodowej polityków. Nastąpiła kartelizacja i monopolizacja parlamentu przez cztery partie. Ich szefowie oraz gremia kierownicze i aparaty partyjne dysponują gigantyczną nieformalną władzą i nierzadko państwo traktują jak łup do skolonizowania. Decydują nie tylko o tym, kto będzie posłem czy radnym, ale nawet o obsadzie stanowiska woźnego w urzędzie wojewódzkim w mieście X, referenta w starostwie w Y czy specjalisty w spółce Z. Od nich zależy obsada dziesiątek tysięcy mniej lub bardziej lukratywnych stanowisk i posad w przedsiębiorstwach, ministerstwach, urzędach, agencjach, służbie zdrowia, szkolnictwie etc.
Natomiast mechanika życia politycznego została oparta na starciu dwóch największych partii. Zamiast rozwiązywania problemów i roztropnej troski o dobro wspólne, pojawiają się tematy zastępcze mające na celu odwrócenie uwagi opinii publicznej od spraw naprawdę ważnych. Ta socjotechnika ułatwia również kamuflowanie faktu, że partie zasiadające obecnie w parlamencie programowo różnią się w niuansach, a w tematach zasadniczych, np. Unii Europejskiej, są „politycznie poprawne”. Media podkręcają atmosferę konfliktu i zwarcia, a harcownicy z różnych stron sceny politycznej swymi wypowiedziami dorzucają koksu do pieca i ciśnienie rośnie. W debacie publicznej zagościła na dobre nienawiść, czyli głoszona publicznie wrogość wobec przeciwnika połączona z pragnieniem, aby spotkało go coś złego. Nasila się pogarda polegająca na braku szacunku oraz awersji i tonu wyższości wobec adresata tej emocji, która, jak już zauważył Johann Wolfgang Goethe, wynika ze strachu.
Agresja, groźby, przemoc emocjonalna, a w stosunku do obrońców krzyża również brutalność fizyczna, logika zemsty i szantażu, ubliżanie, obelgi, pomówienia – to codzienność życia publicznego w Polsce. Co charakterystyczne, tzw. autorytety moralne stanęły na czele krucjaty „obozu postępu i tolerancji” przeciwko „niesłusznym ludziom i środowiskom”. Nie tylko wskazują „wroga”, lecz także bojowymi okrzykami zachęcają do jego unicestwienia. W ten sposób spirala zła się nakręca, a po zatrutych słowach i szczuciu przyszły czyny. Tak rodzi się terror. To, że w takiej atmosferze poleje się krew, było kwestią czasu. I dziś mamy sytuację, w której nie tylko są podważane fundamenty ładu i pokoju społecznego, a także jest zagrożone zdrowie i życie tych, którzy „zostali skazani” przez „salon” i wysłano już za nimi listy gończe. Co gorsza, nie wydaje się, aby odpowiedzialni za ten stan rzeczy zniknęli z życia publicznego.
Polsko, co się z Tobą dzieje? Dlaczego w debacie publicznej siła argumentu jest zastępowana argumentem siły? Dlaczego promowane są knajackie zachowania i bicie kastetem? Z prostej przyczyny. Z frustracji. Poniesiono już takie nakłady i włożono tyle wysiłków, by nasz kraj przerobić według eurolaickich wzorów wypracowanych w anonimowych laboratoriach idei, a Polaków pozbawić tożsamości kulturowej, narodowej czy religijnej, że pojawiło się załamanie, które odreagowuje się przez agresję. Przy czym frustracja, co podkreślają psycholodzy, jest tym silniejsza, im bardziej bliski wydawał się zamierzony cel, a nagle pojawiły się przeszkody, które uniemożliwiają jego realizację. Narasta agresja, ale stosuje się też starą rzymską zasadę: divide et impera – dziel i rządź – by łatwiej kontrolować sytuację w społeczeństwie podzielonym przez sprowokowane konflikty. Niszczy się też moralność i wartości. A przecież Jan Paweł II przestrzegał, że demokracja bez wartości łatwo zamienia się w jawny lub ukryty totalitaryzm.
Jan Maria Jackowski
Nasz Dziennik, 23. – 24.10. 2010