Opublikowano w kategorii: Publikacje prasowe

Jan Maria Jackowski – Wspomnienia z „Piątki”

Uczniem V LO im. Adama Asnyka byłem od 1 września 1972 roku, a maturę zdałem w maju 1976 roku. Do „piątki” zostałem przyjęty do klasy I A o profilu humanistycznym na podstawie konkursu świadectw, jako absolwent Szkoły Podstawowej nr 64 w Szczecinie ze średnią ocen 5.0. Tę szkołę wybrałem ponieważ, obok VI LO, uchodziła wówczas za wiodąca w Szczecinie, a poza tym była oddalona od mieszkania moich rodziców o 10 minut drogi na piechotę.  

   Pierwsze miesiące były trudne. Przyzwyczajony w podstawówce, że jestem dobrym uczniem z wypracowaną pozycją, w liceum zderzyłem się z nową rzeczywistością. Ze znacznie większymi wymaganiami oraz koniecznością większej samodyscypliny i systematycznej nauki (lub systematyczności w nauce). Poza tym już wówczas ukształtowana była legenda szkoły, co na każdym kroku podkreślała dyrekcja i grono pedagogiczne, zwracając nam uwagę, że skoro jesteśmy w takiej dobrej szkole, to musimy się starać i dawać z siebie więcej.

     Szczególność naszego liceum podkreślały mundurki, które w szarych czasach PRL w szkołach państwowych były rzadkością. Według regulaminu „Piątki” chłopcy zobowiązani byli nosić granatowe garnitury, a dziewczęta granatowe bezrękawniki z kolorowymi bluzkami, popularnie zwane „łączkami”. Mundurki były szyte na miarę przez uczennice pobliskich Zakładów Przemysłu Odzieżowego „Dana” w ramach międzyszkolnej współpracy. Uczniów obowiązywało także noszenie szkolnej tarczy z numerem i nazwą szkoły na czerwonym tle.

      Z tarczą, z której oczywiście byliśmy bardzo dumni, bo „Piątka” uchodziła za szkołę elitarną, był jednak mały problem. W szkole akceptowaliśmy jej konieczność, lecz poza szkołą… Na ulicach Szczecina nie chcieliśmy być identyfikowani. Andrzej Androchowicz jr, syn znanego szczecińskiego dziennikarza i autora licznych filmów dokumentalnych oraz reportaży, red. Andrzeja Androchowicza sen., znalazł sposób, aby wilk był syty i owca cała. Patent polegał na tym, że tarczę przeklejaliśmy do ramienia klejem Skorolep, co pozwalało na łatwe odklejenie tarczy z ramienia po wyjściu ze szkoły po lekcjach. Kauczukowa masa klejąca była elastyczna i niezasychająca, i dlatego tarczę można było bardzo szybko odrywać lub przekleić. Ten prosty i skuteczny sposób został jednak dość szybko odkryty. Dyrektorem szkoły był wtedy Zdzisław Zacha, słynny „Blady”, słynący z dyscypliny i surowości. Przeciwnik modnych wówczas długich włosów. Słowem, osoba wzbudzająca powszechny respekt zarówno w gronie pedagogicznym, jak i wśród uczniów. Szybko zorientował się w czym rzecz. Na egzekutorkę wyznaczył szkolną woźną, panią Zosię, która z nieodłączną suką Mariolą przy nodze sprawdzała, czy tarcza jest przyszyta do mundurka, czy tylko przyklejona. W tym niecnym „procederze” uczestniczyli czasami nauczyciele, choć widać było, że robią to bez specjalnego zaangażowania.   

        Klasa humanistyczna była sfeminizowana. Nas, chłopców, było jedenastu i ponad dwadzieścia dziewcząt. Poznaliśmy się i zaprzyjaźniliśmy dość szybko. Równie szybko większość z nas przyjęła lub została obdarzona pseudonimami. Wspomniany Andrzej Androchowicz, obecnie dziennikarz, publicysta i współtwórca Internetowej Encyklopedii Szczecina, nosił ksywkę „Pastor”. Na Mirka Lalasa, późniejszego nauczyciela języka angielskiego w Kanadzie, ze względu na nierzucającą się w oczy posturę mówiliśmy „Mały”. Wkrótce jednak Mirek został „Docentem”, co było nie tyle ukłonem w kierunku ulubionego przez na Programu III PR, co ogromnej wiedzy kolegi. Mariusz Wilczyński, dziś pracujący jako lekarz w Hiszpanii, to „Harry”. Jacek Witczak, lektor języka angielskiego na szczecińskich uczelniach był po prostu „Jackiem”, z tym, że wymawianym z angielska. Rysiek Kokot, lekarz psychiatra na Dolnym Śląsku, w szkole obiekt westchnień naszych koleżanek, z racji na ciemną karnację i takież włosy nosił ksywkę „Czarny”. Józek Zalewski, późniejszy samorządowiec i burmistrz Piaseczna k. Warszawy, w szkole nazywany był „Józwą”. Ja nosiłem ksywkę „Bazyli” z racji na moją solidną wówczas tuszę.

    Naszą wychowawczynią była zaangażowana w sprawy klasy prof. Maria Turowska, żona prof. Turowskiego, który też był nauczycielem w V LO.  Na początku pierwszej klasy, we wrześniu 1972 roku, miał miejsce wyjazd integracyjny nad Jezioro Drawskie do szkolnej bazy kajakowej zainicjowanej i stworzonej z inicjatywy p. Turowskich. Ośrodek był zlokalizowany na jednej z największych w Polsce wysp jeziornych o nazwie „Bielawa” i żeby się do niego dostać płynęliśmy motorową łodzią „Viking”, co już było frajdą.   Mieszkaliśmy w domkach kempingowych, pływaliśmy kajakami, słuchaliśmy muzyki i dużo rozmawialiśmy. W październiku 1972 roku pojechaliśmy na wykopki, co było zgodną z ówczesnymi założeniami czynów społecznych w państwie socjalistycznym formą pomocy młodzieży licealnej dla PGR. Wtedy już byliśmy bardzo zgrani i zaprzyjaźnieni. W drugiej klasie wyjechaliśmy na trzydniową wycieczkę do Warszawy,  w trzeciej do Krakowa, a w czwartej do Wrocławia. Oprócz zwiedzania miast i zabytków, chodziliśmy też do teatrów, co dla nas humanistów było ogromnym przeżyciem, ponieważ na żywo mogliśmy zobaczyć znanych polskich aktorów. Niewątpliwie najciekawszym przeżyciem dla naszych koleżanek był spektakl Wacława dzieje w reż. Adama Hanuszkiewicza, z uwielbianym Krzysztofem Kolbergerem. Z kolei my, chłopcy, zachwycaliśmy się urodziwą Danutą Kisiel we wrocławskim przedstawieniu Menażerii cesarzowej Filissy w reżyserii wielkiego Henryka Tomaszewskiego.

        Zdarzały się jednak i smutne chwile. W pierwszej klasie, w tragiczny sposób, odeszła nasza koleżanka, śp. Grażyna Pajkert. Osoba niezwykle wrażliwa i utalentowana poetycko. To był ogromny wstrząs nie tylko dla naszej klasy, ale też dla całej szkoły. Pamiętam mszę św. w kościele pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa, a następnie pogrzeb na Cmentarzu Centralnym. Pamiętam lekcję z naszym polonistą, prof. Marianem Kowalskim, który przejmująco mówił o tej niezrozumiałej dla nas śmierci. Jego poruszające słowa do pamiętam do dziś.

    Kilka słów chciałbym poświęcić prof. Kowalskiemu. Pisarz i eseista, był osobą bardzo otwartą i uwielbiał rozmowy z uczniami nie tylko na tematy związane z literaturą. Traktował nas poważnie, niemal jak dorosłych, co było dla nas ważne. Był też człowiekiem wyrozumiałym. Pamiętam, że zwalniał Andrzeja Wyrozębskiego (zwanego przez nas „Długi”, z racji wysokiego wzrostu) i mnie ze swoich sobotnich lekcji (tak, wówczas jeszcze chodziło się do szkoły w soboty!) żebyśmy mogli trenować żeglarstwo i przygotowywać się do regat. Gdy inni męczyli się nad deklinacjami, my autobusem jechaliśmy na przystań MKS Pogoń, by po chwili na jednostce klasy „Hornet” wypłynąć na Jezioro Dąbskie i ćwiczyć zwroty.

W mniejszych grupkach bywaliśmy u profesora w domu. Te spotkania miały w sobie atmosferę salonu literackiego, w którym nie tylko dyskutuje się o sztuce, ale i o polityce i życiu. To on mawiał, że młodzież, która kończy klasę humanistyczną ma bardzo szeroki ogląd świata. I taka była atmosfera w naszej klasie. Wielu spośród nas miało szeroką wiedzę o literaturze i sztuce, historii, teatrze, filmie, muzyce. Większość posiadała zdolności językowe, próbowała swych sił w literaturze, ale także przejawiała zdolności matematyczne. Jola Sikorska – dziś ceniony profesor historii w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego i żona cenionego historyka starożytności prof. Ryszarda Kuleszy, członek Polsko-Rosyjskiej Komisji Historyków PAN-RAN – po I klasie przeniosła się do klasy o profilu matematyczno-fizycznym uznając, że raczej ją interesują przedmioty ścisłe, co było dla nas zaskoczeniem. Po maturze, jako finaliści Olimpiady Historycznej zwolnieni z egzaminu wstępnego, spotkaliśmy się na studiach historycznych na Uniwersytecie Warszawskim, uczestniczyliśmy w tym samym seminarium magisterskim prof. Ireneusza Ihnatowicza.

     Skoro mieliśmy polonistę pisarza, to dużo pisaliśmy. Mój pisarski „debiut” nastąpił nieco wcześniej, bo już w grudniu 1970 roku. Jako dwunastolatek, pod wrażeniem tragicznych wydarzeń szczecińskich, napisałem wierszyk, który był początkiem moich zmagań z piórem. Niestety, nie mam go w swoim archiwum, pamiętam jednak fragment o zniszczonym podczas tych dramatycznych dni dolarowym sklepie Pewexu mieszczącym się w pawilonie przy ówczesnej Alei Jedności Narodowej (dziś Al. Jana Pawła II): Śmigały butelki, latały sweterki, trudno opisać, co się tam działo. Tak więc po sugestiach prof. Kowalskiego, który nas zachęcał do regularnego pisania, w I klasie liceum postanowiłem pisać dla wprawy pióra przynajmniej jedno krótkie opowiadanie w tygodniu. Tak też czyniła większość klasy. Pisaliśmy zatem nie tylko obowiązkowe rozprawki i wypracowania, ale również krótkie opowiadania i nowele. Byli też poeci, choć w większości poezję preferowały dziewczęta.

      Aspiracje literackie realizowaliśmy w naszej szkolnej gazetce „Kaktus”. Kiedy zaczynaliśmy, opiekunem tego naprawdę ciekawego literacko pisma, ukazującego się w nakładzie 300 egz., był prof. Marian Kowalski.  Po nim schedę przejęła prof. Janina Hadaczek. Redaktorem naczelnym pisma był wówczas nasz starszy kolega szkolny, Bogdan Twardochleb, dzisiejszy ceniony dziennikarz i reportażysta. Redakcją graficzną zajmowała się nasza klasowa koleżanka Jadwiga Kimber, obecnie zastępca dyrektora Wydziału Kultury w Urzędzie Miasta Szczecina. Opublikować opowiadanie, wiersz czy reportaż w „Kaktusie”, to było już coś. Pamiętam, ze bodaj pierwsi z naszego grona drukowali swoje teksty w „Kaktusie” Rysiek Kokot i Mirek Lalas. To bardzo podniosło prestiż naszej pierwszej klasy, ponieważ autorzy większości tekstów wywodzili z klas starszych.

    Od drugiej klasy na poważnie zainteresowałem się historią, która była pasją mego ojca [dr. inż. Jerzy Jackowski (1912 – 1976), oficer lwowskiej AK i zasłużony leśnik] zafascynowanego epoką napoleońską. Zainteresowania rozwijałem w szkole pod kierunkiem prof. Wandy Zarzyckiej, która swoją pierwszą lekcję zaczęła od rzymskiej maksymy Historia magistra vitae est i uczyła nas nie tylko faktografii, ale również myślenia historycznego, rozróżniania przyczyn od skutków. To ona prowadziła kółko historyczne i w ramach tego kółka włączyliśmy się do Młodzieżowego Towarzystwa Naukowego w Pałacu Młodzieży. Naszym mentorem był już wówczas ceniony historyk doc. dr hab. Bogdan Dopierała (późniejszy profesor, dziekan i współinicjator powołania Uniwersytetu Szczecińskiego), który nie ograniczał się do wykładów, ale wskazywał literaturę i prowadził z nami konwersatoria kształtując podstawy warsztatu historyka.

        Fascynacja historią zaowocowała startem w Olimpiadzie Historycznej. Prof. Zarzycka nie tylko udzielała mi indywidualnych konsultacji, ale również przed wojewódzkim etapem Olimpiady wyjednała w IV klasie u innych nauczycieli zwolnienie z lekcji, bym miał więcej czasu na naukę. W marcu 1976 roku zostałem finalistą Ogólnopolskiej Olimpiady Historycznej, co umożliwiło mi przyjęcie na studia bez egzaminu do Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. O tym, jak dobre i intensywne było dwuletnie przygotowanie do Olimpiady (m.in. nauka z podręczników uniwersyteckich), najlepiej świadczy fakt, iż na studiach historycznych na UW miałem już takie podstawy, że nie musiałem się bardzo wiele uczyć. Egzaminy zdawałem bez problemów i miałem czas nie tylko na aktywny udział w życiu artystycznym jako autor indywidualnych wystaw fotograficznych, ale i na działalność opozycyjną w ramach instytucjonalizującej się wówczas opozycji demokratycznej.

     W 1998 roku, na pięćdziesięciolecie naszej szkoły spotkałem prof. Wandę Zarzycka, która wtedy była dyrektorem II LO im. Mieszka I. Staliśmy w trójkę z Jackiem Piechotą, wówczas też posłem na Sejm RP, naglę pani profesor wzięła nas pod ramiona, Jacka Piechotę z lewej, mnie ze swojej prawej strony i powiedziała: „Chyba jestem dobrą nauczycielką historii, bo moimi uczniami są zarówno przedstawiciele lewicy, jak i przedstawiciele prawicy”.

    Z grona pedagogicznego doskonale pamiętam panią profesor Janinę Patyrę, nauczycielkę geografii, która wzbudzała ogromny respekt u uczniów i drżeliśmy przed jej palcem, gdy wskazywała, kogo odpyta z mapówki. Po latach, gdy się spotkaliśmy powiedziała mojej żonie i córkom, że byłem „dobrym uczniem”, choć – o ile pamiętam – oceniała mnie surowo.

    Nieżyjąca już pani prof. Janina Hadaczek, która nas uczyła polskiego po prof. Marianie Kowalskim, była osobą delikatną i wrażliwą. Mądrze rozbudzała w nas zamiłowanie do literatury. Ale miała swoje zdanie co do naszej wiedzy i umiejętności. Gdy się spotkaliśmy w latach dziewięćdziesiątych i byłem już autorem kilku książek, spojrzała na mnie badawczo i powiedziała z pewnym zdziwieniem: „Jackowski, jak ty możesz teraz pisać książki, skoro w szkole ty nie umiałeś pisać”.

    Pani prof. Halina Adamczyk – nauczycielka biologii – uczyła ciekawie i dowcipnie. Na Studniówce miałem okazję z nią zatańczyć. Znakomicie tańczyła.

    Nieżyjący już lubiany i dobry matematyk, prof. Ludomir Król, zwany przez nas „Lutkiem”, został dyrektorem „Piątki” w 1974 i prowadził nas do matury. Za jego czasów w szkole panowała dobra familijna atmosfera, co było zmianą po „ascetycznych” czasach dyrektora Zachy. Gdy szło się do dyrektora coś załatwić, to można było liczyć na życzliwe rozpatrzenie sprawy. Wspierał osoby przygotowujące się do konkursów sportowych oraz olimpiad przedmiotowych.

     Grono pedagogiczne w naszym liceum było życzliwe uczniom i inspirowało nas do rozwoju. Uprawialiśmy sporty, w szkole modna była piłka siatkowa, silna była sekcja siatki SKS, a rozgrywki szkolne w tej dyscyplinie stały wówczas na wysokim poziomie. Po przygodzie z żeglarstwem z Andrzejem Wyrozębskim zapisaliśmy się do sekcji płetwonurków PTTK  „Wodołazy”. W 1975 po rocznym okresie przygotowawczym na basenie WDS i bardzo wymagającym kondycyjnie obozie treningowym na Pojezierzu Myśliborskim uzyskaliśmy pierwsze uprawnienia nurkowe międzynarodowej federacji nurkowej CMAS. Pasji nurkowania pozostałem wierny do dziś.

W tamtych latach, w szkole nie było religii. Uczęszczałem na lekcje religii do Księży Jezuitów przy ul. Pocztowej. W 1976 r. – równolegle do matury państwowej – zdałem maturę z religii u O. Huberta Czumy, cenionego duszpasterza akademickiego. Obok formacji intelektualnej, formacja religijna zawsze była dla mnie ważna.

     W naszej szkole panował atmosfera nauki, a poza szkołą kwitło ożywione życie towarzyskie. O tym, że była to szkoła wiodąca w kraju, najlepiej może świadczyć liczba olimpijczyków, laureatów różnych konkursów oraz wyniki turniejów i zawodów sportowych, w których brali udział uczniowie. W 1975 Grażyna Borkowska (obecnie profesor zwyczajny, kierownik Pracowni Literatury II połowy XIX w Instytucie Badań Literackich PAN) wygrała Olimpiadę Literatury i Języka Polskiego, co nam – ówczesnym trzecioklasistom – realnie uświadomiło, że będąc uczniem naszej szkoły można osiągnąć najwyższe laury i bardzo mobilizowało do pracy. W 1976 roku na ok. 120 maturzystów było 30 finalistów i laureatów etapów centralnych różnych olimpiad przedmiotowych.

     To prawda, że po 43 latach od matury pamięta się raczej rzeczy dobre, wiec może ton tego wspomnienia jest zbyt „wygładzony”. Ale faktem jest, że V Liceum Ogólnokształcące im. Adama Asnyka w Szczecinie – szczególnie dla nas, tysięcy absolwentów – pozostaje w pamięci jako dobra szkoła, w której zdawaliśmy egzamin dojrzałości i wchodziliśmy w dorosłe życie.

                                                               Jan Maria Jackowski

Nota o autorze. Jan Maria Jackowski, ur. 1958, absolwent V LO im. Adama Asnyka w Szczecinie 1976, pisarz, dziennikarz, historyk, doktor nauk humanistycznych, polityk, poseł na Sejm III kadencji, senator VIII i IX kadencji.

Tekst został opublikowany w książce: „W szeregach piątki”, pod red. Mirosławy Piaskowskiej-Majzel, Szczecin 2019, s. 121 – 126.