W ostatnich tygodniach nasiliła się dyskusja dotycząca repatriacji
wojennych od Niemiec dla Polski za straty wywołane przez Niemcy w
czasie II wojny światowej. Rekompensaty do dnia dzisiejszego nie
zostały wypłacone, a są przecież podstawy formalno-prawne, by
domagać się reparacji wojennych od Niemiec za gigantyczne
zniszczenie naszego kraju i tragiczny bezmiar ludzkiego cierpienia.
Tymczasem w debacie publicznej w Polsce na ten temat pojawiają się
głosy ironizujące, rozmydlające czy relatywizujące historię. Ich wspólnym
celem jest „zneutralizowanie” tej wyjątkowo niewygodnej dla Niemiec
kwestii nie rozwiązanej do dnia dzisiejszego, choć od wybuchu II wojny
światowej minęło już 78 lat.
Od lat jest znana technika działania określana mianem agentury
wpływu szczególnie w obszarze medialno-informacyjnym. Agenci
wpływu (zawodowi, społeczni, "pożyteczni idioci" – jak mawiał Lenin,
usłużni czy osoby zakompleksione) oczywiście w Polsce oficjalnie nie
działają. To czysty przypadek, fakt bez znaczenia, że jakiś polityk czy
dziennikarz był na stypendium ufundowanym przez zagraniczną
fundację, wysłał dzięki "miłym kontaktom" dzieci na zagraniczne studia, a
naukowiec odbywał staż w cenionym ośrodku czy wykładał "za
prawdziwe pieniądze" na prestiżowych uczelniach. A później takie osoby
piszą czy mówią to, co mówią, albo działają – jeżeli są usytuowane w
miejscu decyzyjnym – zgodnie z interesem swoich "dobroczyńców".
Ślady ich działań, które nierzadko są bardziej niszczące niż aktywność
„zwykłych” agentów i są także bardzo trudne do wykrycia, bywają co
najwyżej dostrzeżone dopiero po fazie wykonania.
Agenci wpływu to tak zwane kanały inspiracyjne. Działają niekiedy
w sposób świadomy, niekiedy nieświadomy (a więc z tym większą
wiarygodnością) – ale zgodnie z oczekiwaniami owych zakulisowych
centrów. Są "naprowadzani" przez odpowiednie instrumenty (finansowe,
prestiżowe, ścieżki awansu do elitarnej grupy) czy wręcz przez
wyrafinowane psychotechniki do "samodzielnego" prezentowania
stanowiska zgodnego z oczekiwaniami nadawcy komunikatu. Ważną
rolę odrywają pozyskane już wcześniej i wykreowane na „autorytety”
osoby z kręgów opiniotwórczych oraz w środowiskach politycznych i
dziennikarskich. Tym osobom sugeruje się tezy ich wystąpień i publikacji
oraz umożliwia i zachęca do udziału w programach i debatach w
mediach. Ponieważ jedną z cech działania ludzi mediów jest „instynkt
stadny” do efektywności działania agentury wpływu nie trzeba tabunu
ludzi, bowiem w ciemno można przyjąć, że wypromowany wcześniej
„autorytet” będzie bardzo mile witany i chętnie zapraszany do zabrania
głosu.
Według znawców problematyki – proces tracenia suwerenności
informacyjnej przez dane państwo odbywa się wielofazowo. W pierwszej
kolejności podejmowana jest próba uzyskania wpływu na treści
upowszechniane przez media. W Polsce na przykład znaczna część
prasy należy do niemieckich wydawców. Przed kilku laty w Instytucie
Spraw Publicznych został opublikowany opracowany przez prof. Beatę
Ociepko, Agnieszkę Ładę i Jarosława Ćwiek-Karpowicza obszerny raport
zatytułowany „Polityka europejska Warszawy i Berlina w prasie
niemieckiej i polskiej”. Przeprowadzone badania miały na celu
określenie, w jaki sposób prasa Polski i Niemiec przedstawiała i
oceniała politykę europejską obu krajów. Przedmiotem analizy był zatem
sposób prezentacji przez media drukowane działań drugiego kraju i
kwestii ogólnoeuropejskich.
Z badań jednoznacznie wynika, że nie zdarzyło się aby
dziennikarze i komentatorzy niemieccy używali argumentacji strony
polskiej jako swojej. Owszem cytowali stanowisko polskich władz, ale nie
utożsamiali się z nim, a najczęściej je krytykowali. Natomiast w prasie
polskiej, w bardzo wielu przypadkach, stanowisko rządu niemieckiego
było tożsame z osobistą opinią autora publikacji ukazującej się w Polsce.
Innymi słowy niektórzy autorów przedstawiali niemiecki punkt widzenia
jako własny. Z badań również jasno wynika, że relacje mediów
niemieckich i polskich do własnych rządów nie są symetryczne. Media
funkcjonujące w Niemczech w całej rozciągłości utożsamiają się z
polityką własnego rządu, a wokół tego, co należy do pryncypiów
niemieckiej polityki i zdefiniowania niemieckiego interesu narodowego
panuje powszechna zgoda. Tymczasem media funkcjonujące w Polsce
są w tych sprawach podzielone. Nierzadko wyrażają poglądy sprzeczne
z polityką władz polskich i nie utożsamiają się z polską racją stanu.
Jakby na sprawę nie patrzeć to faktem jest, że krytykowanie
niezależnej polskiej polityki zagranicznej przez prasę ukazująca się w
Polsce w oparciu o tezy prasy niemieckiej – która z reguły przemawia
głosem rządu niemieckiego zawsze mającego rację – to dość
powszechne zjawisko. Trzeba przy tym pamiętać, że jeśli się uwzględni
prasę regionalną, to w zdecydowanej większości rynek dzienników i
tygodników w Polsce jest kontrolowany przez kapitał zagraniczny w tym
dominujący niemiecki. Gdy media niemieckie chwalą Polskę, a w ślad za
znaczna część mediów w Polsce – to znak, że jesteśmy „proeuropejscy” i
podążamy „jedynie słuszną drogą”. Gdy napiętnują, bo na przykład
polskie władze zdobyły się na śmiałość i upominają się o nasze sprawy,
to niechybny sygnał, że schodzimy na „złą drogę”, w Polsce jest
zagrożona „demokracja” i „praworządność”. Jeżeli polskie władze
wyrażają zaniepokojenie niemieckim roszczeniami, czy rewizjonizmem
historii i wybielaniem w Niemczech odpowiedzialności za dziesiątki milionów ofiar II wojny światowej, to natychmiast jest ośmieszany, czy
prezentowany jako przedstawiciel „teorii spiskowej” czy „fobii
antyniemieckiej”.
Warto zatem analizować: kto i co mówi, a wtedy będziemy lepiej
poinformowani.
Jan Maria Jackowski
Źródło: W Naszej Rodzinie 10/2017